Gdyby tak dało się zmierzyć, zważyć, zapisać poziom różnych złości, niezadowolenia, frustracji, gniewu - tych wszystkich niefajnych emocji, które kumulując się latami zostają w nas jak osad nie do wypłukania, to co by wyszło?
Myślę, że wyszło by dużo - bez względu na przyjętą jednostkę. Każde z wymienionych uczuć dopisuje kolejną linijkę do księgi mentalnego stresu i robi się nam z tego cała biblioteka. Opasłe tomy: stoją jeden za drugim, wcale nie ładnie oprawione, wcale nie ciekawe, nie wartościowe.
Nie chcemy ich otwierać, rozpamiętywać, wracać do nich - nie ma przecież do czego. Z wiekiem ważą tomy naszego stresu coraz więcej, a że medycyna coraz lepiej radzi sobie ze stresem fizycznym tym większą mamy pewność, że półek na kolejne edycje trzeba sporo naszykować.
Bo życia nam jeszcze trochę zostało.Koncepcji wyrzucania negatywnych emocji jest wiele. Jedna bardziej skomplikowana od drugiej - trudne do stosowania, do zapamiętania, do wdrożenia.
Tak jak z postanowieniami noworocznymi - zapał do większości z nich powinien być już zużyty na koniec stycznia.
Bardzo potrzebujemy jednej, prostej myśli, której można byłoby się uczepić - uniwersalnego leku dla naszych frustracji, balsamu dla zmęczonego ducha i zużytego ego.
Uważam, że jest taka myśl, ale dla zrozumienia jej stosowalności na początek trzeba przyjrzeć się mechanizmowi "dziania się" rzeczy. A jest on prosty, przynajmniej na początek. Przyczyna i skutek - tak logicznie poukładany jest świat. Niestety, my ludzie nie jesteśmy logiczni, racjonalni i mylą nam się te dwie rzeczy.
Mało tego, jak się już nam nie mylą, to staramy się - we własnej obronie - zmienić rzeczywisty powód jakiegoś zdarzenia tworząc fałszywą przyczynę.
Na przykład:(Fałszywa) Przyczyna:
"bolała mnie głowa" więc Skutek:
"nie udała mi się prezentacja". Prawdziwa przyczyna: za mało czasu poświęconego na przygotowanie prezentacji.
Albo
(Fałszywa) Przyczyna:
"nie mam czasu na systematyczne jedzenie" więc Skutek:
"nie mieszczę się w spodniach".
Prawdziwa przyczyna: Jem więcej kalorii każdego dnia niż potrzebuje mój organizm.
Najbardziej uniwersalną, charakterystyczną, dominującą przyczyną powstawania frustracji jest rozdźwięk pomiędzy naszymi oczekiwaniami a rzeczywistością. Im większa przestrzeń, dziura pomiędzy tymi dwoma poziomami, tym większy ogień złości.
Na przykład: Oczekuję, że dzisiaj droga samochodem do pracy będzie płynna, przewidywalna, a tutaj nie korek tylko "Mega Kor", spóźniasz się na ważne spotkanie - wkurzenie gotowe.
Oczekuję, że klient powie "tak" (w końcu tyle czasu już uzgadniamy szczegóły), a tutaj nagle: "jednak nie" - wielkie rozczarowanie.
Oczekuję, że mój partner/partnerka życiowa kupi mi prezent na naszą Ważną Rocznicę, a tutaj tylko ja sterczę z prezentem - "jak on/ona mógł/mogła zapomnieć!" - wielki zawód.
Oczekuję, że dostanę premię od szefa/szefowej (już w głowie kwota zaksięgowana), a tutaj: nic, zero - "nikt mnie tu nie docenia" - pewność siebie znowu naruszona.
Oczekuję, że na urlopie będzie super pogoda, a tutaj: leje i wicher - "tyle pieniędzy i co?" - mam pecha w życiu.
A gdyby tak nie spodziewać się:
- braku korka na drodze,
- łatwego klienta,
- partnerów życiowych z serialu rodem,
- pieniędzy z nagła,
- pogody z pocztówki?
Tylko przyjąć świat takim, jaki jest. Być może produkcja złej autoenergii przestanie być skutkiem przyczyny - nierealnych oczekiwań? Ta jedna myśl, która jest warta stałego przywoływania brzmi: "Nie oczekuję niczego, akceptuję wszystko". I wcale nie chodzi tu o życiową bierność, tylko stoickie zrozumienie nieprzewidywalności zdarzeń, niewielkiego wpływu oczekiwań na bieg rzeczy.Chodzi o mentalną dojrzałość.Ja będę sobie powtarzał
"Nie oczekuję niczego, akceptuję wszystko" w tym roku bez końca. Na samą myśl o tym już mi jest lepiej.