Opatrunek - w założeniu - robi wiele dobrego: chroni, łagodzi, zabezpiecza. I nasz gatunek już w dziesiątki tysięcy lat temu nauczył się owijać rany: rumiankiem, liśćmi topoli, aloesu, babki lancetowatej, mięty, czy miodunki.
Historia plastra na ranie, czyli drugi koniec jego leczniczej drogi czasami wiąże się z monumentalnym: "ała"! Wszystko zależy od powagi rany.
Z małych zadrapań schodzi zgrabnie - jak ślimak z mokrego liścia, a z dużych to przypomina czasami epickie makabreski rodem z filmów Quentina Tarantino.
Plaster zrywać trzeba brutalnie, szybko, bez wahania. Jakiekolwiek marudzenie - bezsensownie eskaluje ból.
W życiu zaplastrowani jesteśmy jak mumie.
Użalamy się nad swoim losem, by chronić ego.
Uciekamy od poczucia winy, wstydu, zanurzamy się bezradności.
Pokazujemy gorzkie żale, by nas: biedne ofiary ktoś dostrzegł i pocieszył.
Te wszystkie pretensje często adresujemy do konkretnych osób. I mamy im coś za złe. I mamy do nich o coś żal.
Potężne antidotum na życiowe rany, ekstremalnie szybkie - choć brutalne - zerwanie plastra brzmi tak:
"Nikt ci niczego nie jest winien"
Nikt mi nie musi pomagać.
Nikt nie musi zauważyć mojej krzywdy.
Nie potrzebuję od nikogo zadośćuczynienia.
A do blizn idzie się przyzwyczaić, czasami wyglądają całkiem spoko.
Bartosz Zamirowski
PS
A jak się nazywa lęk przed plastrem?
Nie jestem pewien, ale chyba…klajstrofobia?
A tu wersja do słuchania i oglądania: